Eugeniusz Chrobak - NA KANGCZENDZONDZE POŁUDNIOWEJ
Jan Serafin - OBSERWACJA Z OBOZU III
o uczuciu himalaisty :
"Egzaltacja? Romantyzm? A jeżeli nawet! Czy jest się czego wstydzić? Może my, alpiniści, jesteśmy trochę szurnięci - kochamy te góry trochę jak... kobiety. Teraz zaś to uczucie zrodzone o świcie na pogórzu himalajskim, gdy zobaczyliśmy nasz szczyt podobny do różowej chmurki nad sinymi pasami lesistych wzgórz, zostało odwzajemnione... Jako chirurg muszę być bardzo konkretny i "chodzić po ziemi". W tej chwili robię wszystko, aby nie być taki "przytomny" i "rzeczowy". Myślę, że moi towarzysze mają podobne odczucia. Wykonywane przez nich zawody są bowiem jeszcze bardziej ścisłe - to matematycy, fizycy. Nie ma tam miejsca na romantyzm. Może właśnie dlatego oraliśmy w tej dżungli jak zwierzęta, żeby wyjść poza nasze dotychczasowe życie z jego nudnymi regułami gry?"
Każdy z nas potrzebuje od czasu do czasu oderwać się od szarości zwyczajnych dni i gonitwy, w którą bywamy wplątani nawet mimo woli, od napięcia towarzyszącego nam w przeżywaniu trudnych momentów w domu czy w pracy...
Dla każdego będzie to oznaczać zupełnie inną rzeczywistość, różną od tej, która otacza nas na co dzień i której nie jesteśmy w stanie się oprzeć. Właśnie dlatego szukamy sposobu na zregenerowanie sił, 'podładowanie akumulatorów' i odreagowanie. Jednym wystarczy niezbyt wymyślny, niedaleki i spontaniczny wypad w promieniu paru kilometrów od miejsca zamieszkania, kilka godzin relaksu w samotności albo w gronie najbliższych czy przyjaciół. Drudzy potrzebują bardziej wyrafinowanej formy wypoczynku z przewidywanym ryzykiem i zagrożeniem. Nie jest to bynajmniej równoznaczne z bezmyślnym narażaniem się na niebezpieczeństwo lecz raczej świadome przewidywanie go i staranne przemyślenie jak można by je zmniejszyć lub wręcz go uniknąć...
Wojciech Brański - GÓRY ZA NAMI I GÓRY PRZED NAMI
Jan Serafin - DO ZIELONYCH HAL
czyli pożegnanie z Górą:
Miotają mną sprzeczne uczucia. Odchodzimy stąd jako zwycięzcy. Mówi się zawsze i pisze, że na takie zwycięstwo jak nasze pracuje cały zespół. To prawda! Jest jednak i inna prawda - ten zespół pozostaje w cieniu sukcesu tych dwóch, trzech, albo w naszym przypadku pięciu wybrańców losu. Pozostali są bezimienni... Słońce grzeje coraz słabiej, cienie wydłużają się, z doliny poniżej wieje coraz większy wiatr... Może jest i trzecia prawda? Większość z nas jechała na tę wyprawę nie licząc na największy sukces, którym jest zdobycie szczytu. Liczy się, żeby po prostu być użytecznym, a miałem szczęście znaleźć się w tej grupie. Obaj z Andrzejem [Andrzej Pietraszek - przyp. rikardo] mamy też niewymierny sukces zawodowy. Dzięki medycynie dwóch ludzi - Polak i Szerpa wracają teraz do domów. A mogło być inaczej! Może nie należy więc myśleć, że stoję "w cieniu sukcesu". Każdy prawie na wyprawie odnosi sukces na swoją miarę. Dokonałem już rozrachunku. Cień doszedł do mojego głazu. Kamień stygł. Kończył się dzień. Szedłem dalej. Z daleka pobrzękiwały dzwonki jaków."
Czytając relacje uczestników wyprawy na Kangczendzongę zawsze wyczuwałem nieodpartą chęć zdobycia szczytu przez każdego z nich, a jednocześnie trudną do zaakceptowania świadomość, że wszyscy przecież i tak osobiście nie zdołają tego celu osiągnąć... Cała wyprawa to nieustanna walka wewnętrzna z samym sobą, własnymi słabościami, chwilową niedyspozycją i pokonywanie zrozumiałej zazdrości w stosunku do kolegów, którzy weszli na górę. Kulminacją tych mieszanych uczuć jest moment, w którym do głosu dochodzi świadomość, że im się udało i pozostaje się tylko z tego cieszyć. Ich sukces, nasz wspólny sukces, na który wszyscy zapracowali i z którego wszyscy mogą być dumni...