OSTATNIO CZYTANE

NIEZAPOMNIANA LEKCJA

środa, 13 lipca 2016

TAK TO SIĘ ZACZĘŁO...

Z WIZYTĄ U PANI EWY - lipiec 2007

Krościenko n/Dunajcem, lipiec 2007 roku


Z panią Ewą utrzymuję kontakt od lat licealnych. 

Jako nasza nauczycielka języka polskiego, była naszym wychowawcą (chociaż nie wychowawcą naszej klasy "z mianowania"). 

Dla mnie była, jest i będzie zawsze kimś absolutnie wyjątkowym i bardzo bliskim. Stąd w naturalny sposób odczuwam potrzebę podtrzymywania z nią kontaktu przez wszystkie te lata. 

Po przejściu na emeryturę pani Ewa udzielała korepetycji i dzięki temu każdego lata - gdy tylko zdrowie i inne okoliczności pozwalały - dwa miesiące wakacji spędzała w górach. Miesiąc w Krościenku i miesiąc w Cisownicy. I właśnie do Krościenka zaprosiła nas w 2007 roku (mojego młodszego syna i mnie) na wspólne spędzenie kilku dni. 

I tak się to zaczęło...

We mnie obudziła się uśpiona miłość do gór (po raz pierwszy byłem w Beskidzie Żywieckim w wieku dziesięciu lat na koloniach). U syna ten krótki pobyt w Pieninach rozbudził pragnienie powrotu i poznawania coraz to nowych miejsc w górach. Niewątpliwa zasługa w tym pani Ewy. To ona zaszczepiła w nas bakcyla do gór. Od tamtej pory obaj czuliśmy nieodpartą chęć, żeby wracać tam tak często, jak tylko będzie to możliwe.

Moją fascynację górami udało mi się też zaszczepić w sercu starszego syna, z którym pojechałem najpierw do Krościenka (Pieniny 2013) i rok później do Zakopanego (TATRY 2014). 


Niezapomniane, wspólne chwile spędzone z synami na górskich szlakach, to bezcenny skarb, który pozostanie na zawsze w naszych sercach z ciepłym uczuciem wdzięczności dla Pani Ewy.


Z rozrzewnieniem spoglądam dzisiaj na tamte fotografie sprzed dziewięciu już lat...

,
w wąwozie Homole...

na balkoniku u Pani Ewy...


na Krupówkach...


 pod Palenicą...

Dzisiaj cieszę się każdą chwilą rozmowy przez telefon i każdym spotkaniem z panią Ewą. Łączy nas niezwykła przyjaźń, która obejmuje całą naszą rodzinę, bo pani Ewa zdobyła sobie serca nas wszystkich bez reszty i na zawsze. 


DZIĘKUJĘ, DROGA PANI EWO!

na spacerze wzdłuż Dunajca...

na ścieżce pod Reglami...

wtorek, 12 lipca 2016

GRZEŚ, RAKOŃ i WOŁOWIEC

Doliną Chochołowską na Grzesia



To był mój ostatni dzień "górski" w Tatrach podczas tegorocznego pobytu w Zakopanem. I jak to zwykle wczesna pobudka przed wyjściem na szlak. Po śniadanku 3-kilometrowy spacerek do autobusu. 

Plan dnia to: Grześ (1653), Rakoń (1879) i Wołowiec (2062). 

W górach już tak jest, że aby dojść do jakiegoś szczytu, trzeba najpierw sporo się nachodzić. Najpierw 8 kilometrów 'po płaskim' a potem niespełna cztery kilometry i godzina marszu, różnica wysokości - niespełna pół kilometra.


Droga dość przyjemna, choć dla niektórych monotonna. Ja raczej się nie nudziłem przez cały czas śledząc zmieniający się krajobraz. To też ma swój urok - zachwycanie się górami, gdy ich najwyższe partie wydają się jeszcze (i w gruncie rzeczy są) tak odległe, dla wielu i dla mnie kiedyś pewnie też, niemal nieosiągalne.

kolejka "Rakoń" kursująca 
od Siwej Polany do Polany Huciska


Oprócz piętrzących się w oddali szczytów można również nie podnosząc wzroku zachwycać się florą łąk rozpościerających się po obu stronach szlaku, charakterystycznymi chatkami pasterskimi, niemal cały czas wsłuchując się w szum strumienia to z oddali, to znów całkiem blisko. Czasem warto na chwilkę 'odbić' od głównej drogi, podejść bliżej rzeczki, żeby poczuć jej chłód lub zaczerpnąć lodowatej wody, żeby się orzeźwić przed dalszą wędrówką...

tego nie zobaczycie idąc główną ścieżką 
przez Polanę Chochołowską...

kolejka "Rakoń" w drodze powrotnej
Polany Huciska do Siwej Polany 

schronisko PTTK na Polanie Chochołowskiej


Miło jest stanąć po raz pierwszy na każdym wierzchołku. Niektórzy czynią to przedmiotem rywalizacji: ze sobą lub z innymi. CEL jest ważny i bez niego przecież nie wyruszylibyśmy na szlak. Ale DROGA jest mimo wszystko ważniejsza. Ileż razy jest przecież tak, że to właśnie DROGA nadaje kierunek, określa ostateczny CEL. Na trasie osiągamy poza tym wiele celów pośrednich, nieuświadomionych wcześniej lub zaplanowanych, które same w sobie stanowią wartość. Nawet gdybyśmy z jakiegoś powodu musieli zawrócić, nie dochodząc do celu zasadniczego, mamy na swoim koncie jakiś fragment drogi i już samo to powinno dawać nam satysfakcję. Przecież nie chodzi o to, żeby za wszelką albo przynajmniej za zbyt wysoką cenę osiągnąć cel. W górach ważna jest MĄDROŚĆ, SZACUNEK I DYSTANS do natury. Każdy z nas jest zaledwie cząsteczką tak nazywane NATURY. Jeśli zrozumiemy, że to NIE MY jesteśmy najważniejsi, łatwiej uda nam się 'dostroić' do otaczającej nas przyrody, chociaż w pewnym stopniu osiągnąć z nią harmonię oraz zyskać spokój wewnętrzny, którego na co dzień wszystkim nam brakuje. 


I tak oto dotarliśmy do pierwszego celu na dziś. Witaj Grzesiu!

na Grzesiu

panorama z Grzesia


Na Grzesiu wiał dość chłodny wiatr i naprawdę zacząłem się obawiać, co będzie dalej. Wcześniej czytałem w jednym z opisów szlaku, że zarówno na Rakoniu, jak i Wołowcu "czasami wiatr jest tak silny, że ciężko ustać na nogach". Jeszcze bardziej utwierdziłem się w swoich obawach, gdy spotkałem schodzącą z Rakonia parę młodych turystów i oznajmili, że muszą zawrócić. Na szczycie wieje tak mocno, że nie byliby w stanie pójść dalej, ponieważ nie mają kurtek, które ochroniłyby ich przed lodowatymi podmuchami. Ja jednak śmiało ruszyłem dalej, bo zostałem pod tym względem odpowiednio zaopatrzony przez moją kochaną żonę (DZIĘKUJĘ). Liczyłem się więc z najgorszym, ale przecież nie musiało być akurat najgorzej... 

A tymczasem chwila wytchnienia na Rakoniu i obejrzyjmy panoramę. 
Widać różnicę w stosunku do Grzesia.

Rakoń 1879 n..m.

panorama z Rakonia


Odległość z Rakonia do Wołowca to w linii wznoszącej ok. 1,3 km. Różnica wysokości to niespełna 20 metrów. Mniej więcej przed ostatnią 'prostą' zatrzymałem się, żeby coś sprawdzić w telefonie. Tak w ogóle na szlaku mam zablokowane wszelkie połączenia zakładając, żeby właśnie podczas przystanków sprawdzić, czy ktoś nie próbował się do mnie dodzwonić. I właśnie w tym momencie dzwoni żona. Odbieram. "Jak to dobrze, że odebrałeś, bo w radiu podali, że w okolicy Morskiego Oka znaleziono rozszarpane zwłoki mężczyzny. Do dzisiaj nie znalazłem informacji o tym, jak mogło do tego dojść, ale skłaniam się do założenia, że turysta zmarł wcześniej z jakiegoś powodu, np. upadku (jak mówią TOPR-owcy) a dopiero potem zwłoki mogło rozszarpać zgłodniałe wiosną zwierzę. Tak czy inaczej ja tego dnia byłem z dala od Świstówki (bo tam dokładnie znaleziono zmasakrowane zwłoki) i po uspokojeniu żony ruszyłem na Wołowiec.

Po ponad 20 minutach znalazłem się na szczycie. Ale wcześniej, kilkadziesiąt kroków przed, spotkałem schodzących zeń dwóch turystów. Zapytani o warunki na górze, powiedzieli, że dość mocno wieje, na tyle, że chcąc coś skonsumować musieli się schować nieco. A więc to, na co się już nastawiałem...

Kiedy stanąłem na Wołowcu, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Cisza, prawie żadnego ruchu powietrza, cieplutko. Cudowne widoki a po chwili jeszcze bardziej rozbłysło słońce i do tego byłem sam jeden. Przez kilkanaście minut delektowałem się tym stanem i chłonąłem roztaczający się wokół krajobraz. 

Rohacze widziane z Wołowca

sam na Wołowcu

Rakoń i Grześ widziany z Wołowca


 czapy śniegu na zejściu z Wołowca

chmury zaczynają niepokojąco gęstnieć...

Gdyby nie ciemniejące niebo, pewnie zszedłbym jeszcze kawałek na stronę słowacką, żeby zobaczyć, po co warto tu wracać... Cóż, i tak wrócę. Na pewno powodów znajdę mnóstwo. Chociażby to, że słowackie Tatry to dla mnie wciąż rozdział otwarty.

W drodze powrotnej przy zejściu do Doliny Chochołowskiej towarzyszyły mi dwie turystki. Z jedną z nich co chwilę wymienialiśmy wrażenia i opinie na różne, głównie górskie, tematy. 

Spore drzewo rosnące wprost na skale...

Groźnie wyglądające w wysokich partiach chmury rozeszły się niespodziewanie i znowu zaświeciło słońce.

w tle Kominiarski Wierch...

 wgląd do stojącej tuż przy szlaku chaty...



Pokonanie trasy biegnącej Doliną Chochołowską zajęło mi tyle samo czasu w obie strony: około 1'25 godziny.

Mogłem wracać spokojnie do domu. Po tak udanym wypadzie nie miałem powodów do narzekania. Pogoda dopisała mi nadzwyczajnie. Nie miałem kłopotów kondycyjnych i wszystko zrobiłem po raz pierwszy. Nawet jeśli byłem już gdzieś po raz kolejny, to dotarłem tam inną niż poprzednio trasą. Spotykałem sympatycznych i otwartych ludzi. Po raz pierwszy też miałem tak wiele bliskich spotkań z fauną tatrzańską. To był naprawdę udany pobyt w górach.  

poniedziałek, 11 lipca 2016

WĄWÓZ KRAKÓW i SMOCZA JAMA... w korku


Inaczej niż zamierzałem z początku, jednak po obiedzie postanowiłem wyruszyć mimo wszystko do Doliny Kościeliskiej z nadzieją na jedną choćby jaskinię.

Po raz kolejny tego dnia przemierzyłem pieszo trasę z pokoju do dworca i wsiadłem do autobusu do Doliny Chochołowskiej. To oznaczało, że musiałem wysiąść wcześniej, na wysokości Kościeliskiej. Według kierowcy, około kilometra do wejścia do doliny. Okazało się, że dwa razy tyle. Tak więc zanim dotarłem do punktu startowego mojej popołudniowej eskapady, miałem już 'w nogach' 9 kilometrów, a przed sobą jeszcze cztery, do Wąwozu Kraków. Oczywiście potem jeszcze powrót, czyli około 7 kilometrów.


W drodze mijałem kilkanaście kilkunasto- do kilkudziesięcioosobowych wycieczek, w większości młodzieżowych grup turystycznych. Większość z nich zmierzała w przeciwnym niż ja kierunku, co dawało mi nadzieję, że uniknę tłoku tam, gdzie ewentualnie dotrę. Pomyślałem, że pójdę - tak jak przed rokiem - do Wąwozu Kraków i Smoczej Jamy. Pomyślałem, że może nie będzie tam już o tej porze nikogo. I rzeczywiście, wchodząc do wąwozu dane mi było napawać się wszechogarniającą samotnością. Szedłem więc powoli, zważając na każdy krok, bo kamieni w wąwozie - i to wilgotnych - nie brakuje. 



Wyszedłem z udostępnionej dla turystów części wąwozu kierując się ku Smoczej Jamie i tu niemiłe zaskoczenie. W kolejce do drabinki prowadzącej do jaskini czekała ponad 20-osobowa grupa młodzieży. Założyłem swoją lampkę czołową (niezbędną do przejścia środkiem Smoczej Jamy) i ruszyłem bez wahania ku górze. Zakładałem, że przewodnik poprowadził grupę zewnętrzną ścianą (tak jak w zeszłym roku pokonaliśmy ją z synem, nie mając 'czołówek'). Ale kiedy znalazłem się na skraju Jamy, ze zgrozą uświadomiłem sobie, że czeka mnie postój, zanim młodzież przepchnie się wilgotnym, śliskim i zimnym kominem jaskini ku jej wylotowi 20 m powyżej. Cóż mi pozostało, jak robienie zdjęć? 

widok z okna jaskini
łańcuchy niezbędne 
do przejścia zewnętrzną ścianą jaskini
a te już za nami...

ściany u wejścia do ciemnego komina jamy...

tutaj bez lampki byłoby strasznie i nieciekawie..


ostatnie metry komina przed wyjściem 
po bardzo śliskiej pionowej ścianie

A propos pionowej, śliskiej ściany z łańcuchami, o której mowa powyżej, okazało się, że fakt, iż spotkałem wycieczkę prowadzoną przez doświadczonego przewodnika, był dla mnie bardzo pomocny. Jako zamykający korowód przeciskających się przez jamę wsłuchiwałem się w instrukcję, którą tenże przewodnik powtarzał wspinającym się po piekielnie śliskiej ściance z łańcuchami. Nie eksperymentowałem w tym wypadku i dobrze na tym wyszedłem, bo wyszedłem do góry z odpowiednim wysiłkiem, jakiego nie da się uniknąć, ale bez poślizgu i jakiegokolwiek szwanku (a poślizg mógłby być przykry, bolesny lub nawet zakończyć się kontuzją). I pomyślałem sobie, że tak mogłoby się stać, gdybym usiłował w pojedynkę pokonać Smoczą Jamę od środka. Wyposażenie, zarówno tu jak i w wielu innych miejscach jest nieodzowne. Ale nie mniej, a czasem ważniejsze jest też doświadczenie. Teraz - jeśli chodzi o Smoczą Jamę, mogę powiedzieć, że je mam.

Gdybyście się więc kiedyś wybierali na penetrację jaskiń, warto pamiętać o kilku podstawowych rzeczach. Warto mieć (jak z resztą w górach w ogóle) dobre, wygodne buty na odpowiednich podeszwach, ciepłą kurtkę lub co najmniej polar (w jaskiniach zazwyczaj jest i wilgotno i chłodno). Jeśli wybieracie się do którejkolwiek z tatrzańskich jaskiń (z wyjątkiem Mroźnej, która jest oświetlona; nie byłem - jeszcze - ale wiem, bo czytałem), to lampka czołowa powinna się znaleźć w waszym plecaku jako niezbędne wyposażenie. W wypadku Smoczej Jamy macie luksus w postaci wariantu zewnętrznego jako alternatywy dla przejścia kominem wewnątrz jaskini. I jeszcze jedno: jeśli w górach poruszacie się z kijkami (a warto, sam się przekonałem; przeczytajcie tutaj), to wybierając się do jaskiń, lepiej je zostawić na kwaterze. I plecak też nie powinien być zbyt duży, bo w niektórych miejscach trudno będzie nam go przecisnąć (też jeszcze nie doświadczyłem, ale mówili mi ci, którzy byli już w takiej ciasnocie).

Schodząc ze Smoczej Jamy do Polany Pisanej ślizgałem się nieco na szlaku. Poza tym nadal zbierały się niebezpiecznie chmury. A jeszcze będąc w jaskini słyszeliśmy grzmoty, więc uznałem, że tego popołudnia już dalej nie pójdę i udałem się spiesznie w kierunku Kir, żeby stamtąd autobusem wrócić do Zakopanego.

w każdej chwili może nagle lunąć deszcz...