Giewont z okna (po prawej)
mojego pokoju pod Nosalem
Tego ranka po raz ostatni patrzyłem na bryłę Śpiącego Rycerza z myślą: "Jeszcze tam nigdy nie byłem." Przy okazji żadnej z moich wcześniejszych wizyt w Zakopanem nie zdecydowałem się wejść na ten szczyt, uchodzący wśród turystów za jedną z największych atrakcji Tatr, wręcz symboliczną górę Zakopanego. Powodów było kilka.
Osobiście nie uważałem go za cel priorytetowy. Owszem, chciałem kiedyś go zdobyć. Kiedyś, a więc nie koniecznie w pierwszej kolejności. Nie było to równoznaczne z oddalaniem w nieskończoność momentu, w którym miałem się znaleźć na tym oryginalnym szczycie. Moje zwlekanie spowodowane było głównie tym, że na ogół jest on oblegany przez tłumy pielgrzymujących nań turystów w różnym wieku i powodowanych różnymi emocjami.
Ja od początku przysiągłem sobie, że na Giewont wejdę tak wcześnie rano, jak to tylko możliwe. Chciałem uniknąć tłoku zarówno na samym szlaku prowadzącym na szczyt, jak - w szczególności - tuż pod nim, w miejscu, gdzie trzeba skorzystać z łańcuchów. Ponieważ łańcuchy wymuszają swego rodzaju dyscyplinę wchodzenia, a co za tym idzie konieczność czekania w kolejce z racji dużej liczby chętnych, marzyłem o sytuacji, gdy nie będę musiał z nikim łańcuchów "dzielić". Z taką też nadzieją wyruszyłem z kwatery o 5.45 do szlaku w Dolinie Strążyskiej (ponad 5 km).
Około 6.30 wyruszyłem na szlak zasadniczy.
W tym miejscu spotkałem młodszego turystę, który dzisiaj również miał zamiar wejść na Giewont. Z początku szliśmy razem prowadząc rozmowę. Opowiedzieliśmy co nieco o sobie nawzajem. Kiedy szlak wkroczył w fazę coraz bardziej wznoszącą mój towarzysz zaczął się stopniowo oddalać. W pewnym momencie przystanął i zaproponował, że spotkamy się pod wodospadem Siklawica. Przytaknąłem i nie spiesząc się szedłem dalej swoim tempem. Okazało się jednak, że w jakimś punkcie szlaku już przestałem podążać za młodszym kolegą. Kiedy się zorientowałem, że jestem na szlaku sam i o spotkaniu na Polanie Strążyskiej nie może już być mowy, było zdecydowanie za późno, żeby zawracać. Uznałem, że sam też dam radę a mój przygodny towarzysz nie wpadnie w panikę, że zaginąłem. Parłem więc dalej naprzód.
Na szlaku minąłem tylko jednego, tak jak ja samotnego turystę, który z racji słabszej kondycji musiał dłużej odpocząć (spotkałem go ponownie podczas gdy schodziłem ze szczytu).
W pewnym momencie idąc tak sobie usłyszałem, a po chwili zobaczyłem, spadający, chyba pojedynczy, kamyczek... Skoro nie lawina, to co? Podniosłem wzrok i oto powyżej w kosodrzewinie...
... przyglądał mi się bacznie, jak się za chwilę okazało, samiec kozicy czyli cap (całkiem ciekawie wyglądający, zwłaszcza, że tak blisko od obiektywu, w przeciwieństwie do potocznego znaczenia tego określenia w stosunku do ludzi).
To było moje pierwsze tak bezpośrednie spotkanie z tym ciekawym przedstawicielem fauny tatrzańskiej. Postanowiłem maksymalnie wykorzystać tę okazję i przystanąłem. Pan Cap jakby wyczuł moje zapotrzebowanie na pozowane zdjęcia i dał mi pełną satysfakcję. Bez obaw o zagrożenie ze strony słabego skądinąd obiektywu mojego wysłużonego Kodaka kontynuował wypas pod szczytem Giewontu...
Po kilku minutach z prawej strony dobiegło mnie charakterystyczne pomrukiwanie. W zaroślach kosodrzewiny opodal zauważyłem głowę, jak się za chwilę okazało, małżonki Pana Capa. Zorientowałem się dość szybko, że 'rozmawiają' najprawdopodobniej o mnie.
- "Mężu, ten gość tutaj na dole... Myślisz, że nic nam nie grozi?
- Spoko, kochanie. Nawet mu zapozowałem... Ale jeśli chcesz, to podejdź z maleństwem tutaj do mnie."
Rzeczywiście po chwili Mama z koziczką przebiegły do tatusia i schowały się za skałką. Nawet nie zdążyłem ich 'złapać'...
Ani się obejrzałem, a Pan Cap był już na górze...
Pani Kozica z maleństwem podążała za swym partnerem...
W takich warunkach i przy niemal idealnej w tym dniu widoczności mogłem cieszyć się panoramą z Zakopanem w jej centralnej części i z Babią Górą na horyzoncie.
Po kilkunastominutowym odpoczynku i rozmowach z najbliższymi wyruszyłem w dalszą drogę. Kierunek: Kopa Kondracka.
Około 6.30 wyruszyłem na szlak zasadniczy.
W tym miejscu spotkałem młodszego turystę, który dzisiaj również miał zamiar wejść na Giewont. Z początku szliśmy razem prowadząc rozmowę. Opowiedzieliśmy co nieco o sobie nawzajem. Kiedy szlak wkroczył w fazę coraz bardziej wznoszącą mój towarzysz zaczął się stopniowo oddalać. W pewnym momencie przystanął i zaproponował, że spotkamy się pod wodospadem Siklawica. Przytaknąłem i nie spiesząc się szedłem dalej swoim tempem. Okazało się jednak, że w jakimś punkcie szlaku już przestałem podążać za młodszym kolegą. Kiedy się zorientowałem, że jestem na szlaku sam i o spotkaniu na Polanie Strążyskiej nie może już być mowy, było zdecydowanie za późno, żeby zawracać. Uznałem, że sam też dam radę a mój przygodny towarzysz nie wpadnie w panikę, że zaginąłem. Parłem więc dalej naprzód.
Na szlaku minąłem tylko jednego, tak jak ja samotnego turystę, który z racji słabszej kondycji musiał dłużej odpocząć (spotkałem go ponownie podczas gdy schodziłem ze szczytu).
W pewnym momencie idąc tak sobie usłyszałem, a po chwili zobaczyłem, spadający, chyba pojedynczy, kamyczek... Skoro nie lawina, to co? Podniosłem wzrok i oto powyżej w kosodrzewinie...
... przyglądał mi się bacznie, jak się za chwilę okazało, samiec kozicy czyli cap (całkiem ciekawie wyglądający, zwłaszcza, że tak blisko od obiektywu, w przeciwieństwie do potocznego znaczenia tego określenia w stosunku do ludzi).
To było moje pierwsze tak bezpośrednie spotkanie z tym ciekawym przedstawicielem fauny tatrzańskiej. Postanowiłem maksymalnie wykorzystać tę okazję i przystanąłem. Pan Cap jakby wyczuł moje zapotrzebowanie na pozowane zdjęcia i dał mi pełną satysfakcję. Bez obaw o zagrożenie ze strony słabego skądinąd obiektywu mojego wysłużonego Kodaka kontynuował wypas pod szczytem Giewontu...
Po kilku minutach z prawej strony dobiegło mnie charakterystyczne pomrukiwanie. W zaroślach kosodrzewiny opodal zauważyłem głowę, jak się za chwilę okazało, małżonki Pana Capa. Zorientowałem się dość szybko, że 'rozmawiają' najprawdopodobniej o mnie.
- "Mężu, ten gość tutaj na dole... Myślisz, że nic nam nie grozi?
- Spoko, kochanie. Nawet mu zapozowałem... Ale jeśli chcesz, to podejdź z maleństwem tutaj do mnie."
Rzeczywiście po chwili Mama z koziczką przebiegły do tatusia i schowały się za skałką. Nawet nie zdążyłem ich 'złapać'...
Trochę zawiedziony ruszyłem powoli dalej. Ale nie złożyłem jeszcze broni. Idąc naprzód delikatnie odwracałem wzrok z nadzieją, że może jeszcze zobaczę sympatyczną rodzinkę. Mój upór i cierpliwość zostały nagrodzone.
Najpierw zza skały wyszedł Pan Cap i po trzeźwej ocenie sytuacji zachęcił małżonkę z maleństwem, żeby spokojnie podążały za nim.
Ani się obejrzałem, a Pan Cap był już na górze...
Pani Kozica z maleństwem podążała za swym partnerem...
A ja, póki co, zameldowałem się na Kondrackiej Przełęczy.
o krok od szczytu...
chociaż bardziej dokładnie byłoby "o krok"...
Będąc nieco już wyżej na podejściu przystanąłem na chwilę i obejrzałem się za siebie ku dołowi i co ujrzałem?
Pana Świstaka. Oczywiście był szybszy i bardziej ruchliwy niż kozice, a ja miałem mojego niemrawego, wysłużonego Kodaka. Dlatego moje spotkanie w kadrze z tym kolejnym przedstawicielem flory tatrzańskiej było dość krótkie.
jeszcze tylko 'odcinek łańcuchowy'...
Wspominałem na wstępie, że bardzo zależało mi na tym, żeby uniknąć 'korków' na łańcuchach u szczytu Giewontu. Udało mi się to idealnie tak przy podejściu, jak i przy zejściu.
Kiedy pojawiłem się na wierzchołku byłem jednym z czworga znajdujących się tam jednocześnie turystów. Na Giewoncie to chyba luksus.
Wysokie Tatry widziane z Giewontu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Twój komentarz ukaże się po sprawdzeniu przez administratora.
Bardzo proszę o poprawne gramatycznie i ortograficznie wypowiedzi.
Dziękuję za wyrażenie opinii.