OSTATNIO CZYTANE

NIEZAPOMNIANA LEKCJA

poniedziałek, 4 lipca 2016

CZTERY (plus jeden) WIERCHY

Kończysty Wierch (2002), Jarząbczy Wierch (2137), Kończysty Wierch - Trzydniowiański Wierch (1758)

Stary Robot z Kończystego...

Czas na drugi z dwutysięczników: Kończysty Wierch. Idziemy z nadzieją, że pogoda nadal będzie nam sprzyjać. Chwilami czujemy na sobie dojmujący chłód wiatru na szlaku pomiędzy szczytami. Ociągamy się z wyciągnięciem cieplejszych zasobów z plecaka. Ale ten moment zbliża się nieuchronnie.


Przed zejściem jeszcze rzut oka na połyskujące w słońcu oczka jeziorek w dolinie.




Pomiędzy szczytami sympatyczne spotkanie z fauną Tatr. Pierwszy raz z tak bliska miałem okazję obserwować kozice w ich naturalnym środowisku. 


Na Kończystym dość wietrznie.



Tutaj też podziwiamy piękne krajobrazy. Widoczność znakomita i wrażenia niezapomniane, również dzięki zdjęciom... 

Kończysty za nami...

... a przed nami ostatni z dwutysięczników (na dzisiaj): Jarząbczy Wierch. Na szlaku w kilku miejscach wciąż zalega spora warstwa śniegu (pewnie jeszcze jakiś czas sobie poleży).

Zmierzając w kierunku Jarząbka raz po raz oglądamy się za siebie, żeby nie uronić co ciekawszych widoków...




Zmierzając w kierunku Jarząbka raz po raz oglądamy się za siebie, żeby nie uronić co ciekawszych widoków...


Szczyt tuż tuż...

I tutaj właśnie niezbędna okazała się wspomniana wcześniej kurtka. 


Stąd mogliśmy się udać w dwóch kierunkach: dalej na Wołowiec (blisko 2 godziny drogi) lub zawrócić na Kończysty, żeby następnie zejść do Chochołowskiej przez Trzydniowiański Wierch. 

Ponieważ wcześniej już to ustaliliśmy, zawróciliśmy.

Ale przecież nie sposób raz jeszcze spojrzeć na bajeczną panoramę ze szczytu:


W drodze powrotnej przez Kończysty nadal roztaczały się przed nami Wysokie Tatry, do których tego roku nie dotarłem.


przed nami powtórnie Kończysty...

... a potem już tylko niezbyt ciężkie podejście na Trzydniowiański Wierch, który wydał nam się najmniej atrakcyjny widokowo i jako góra. Natomiast zejście do Doliny Chochołowskiej jednogłośnie nazwaliśmy "drogą przez mękę". Niezliczona ilość korzeni (skądinąd wyglądających bardzo atrakcyjnie) nierówne i bardzo nieregularne "stopnie" dały nam się dotkliwie we znaki. Miałem wrażenie, że schodzimy, schodzimy ale jakby w ogóle nie zbliżamy się do doliny. I jeszcze pod koniec szlaku jedno "udogodnienie" - atrakcje związane z wyrębem i wywózką drewna (do tego pozostawione tlące się ognisko!, które przecież w takim miejscu i przy takiej suszy, jaka wówczas panowała, mogło stanowić zalążek poważnego pożaru).



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Twój komentarz ukaże się po sprawdzeniu przez administratora.
Bardzo proszę o poprawne gramatycznie i ortograficznie wypowiedzi.
Dziękuję za wyrażenie opinii.