OSTATNIO CZYTANE

NIEZAPOMNIANA LEKCJA

środa, 31 stycznia 2018

W KARCMIE "PRZY MŁYNIE"

Karcma "Przy Młynie" nocą...

Podczas mojego pobytu w Tatrach w 2017 roku musiałem zmienić miejsce stołowania się. Wcześniej zawsze czynny był przybytek "U RYŚKA". Jednak w ubiegłym roku na przełomie czerwca i lipca Rysiek postanowił zrobić sobie (słuszną) przerwę przed sezonem. 

Oczywiście do "RYŚKA" wrócę przy kolejnej wizycie w Zakopanem w apartamentach Pod Nosalem.

Karcma "Przy Młynie" mieści się niedaleko mojej stałej kwatery, niespełna 10 minut marszu. Zachodziłem tam wracając prosto ze szlaku jak i po odświeżeniu się i przebraniu na kwaterze. 

Wnętrze - jak na góralską karczmę przystało - odpowiednio wyposażone i urządzone, tworzy swoisty klimat, który dopełnia atmosferę otaczających zewsząd szczytów.

Przy sprzyjającej aurze można i warto usiąść na zewnątrz, żeby spożyć posiłek lub choćby tylko coś wypić, albo zjeść deser.











Menu zaspokaja najbardziej wybredne gusta gości. Porcje są smaczne, konkretne, podane z klasą i nie sposób stąd wyjść głodnym. Warto zamówić deser na miejscu. Można też skorzystać z lodziarni i ciastkarni nieopodal, po drugiej stronie ulicy.

Porcja pstrąga, 
mogłaby być dla dwojga...  i osobno grule.

deser lodowy i gorąca czekolada, mniammm...

lżejsze danie - naleśniki ze szpinakiem...

jeszcze raz gorąca czekolada 
z bitą śmietaną...

W ostatnim dniu mojego pobytu, po oświadczeniu, że nazajutrz wracam nad morze, przy rozliczeniu posiłku spotkał mnie miły epizod. Otóż kelner zaprosił do degustacji miejscowej oryginalnej i odpowiednio "mocnej" nalewki - na "Do widzenia!", po czym wyraził nadzieję, że spotkamy się w kolejnym sezonie. Na pewno przynajmniej jeszcze raz ponownie tam zawitam.





poniedziałek, 29 stycznia 2018

CZERWONE WIERCHY 2017 - KRÓLESTWO WIATRU

Giewont o poranku...

Czerwone Wierchy niemal od początku były jednym z moich głównych celów w Tatrach. Jednak dopiero w tym roku pragnienie przejścia tym szlakiem było na tyle silne, że postanowiłem nie odkładać tego zamiaru na później... Jednocześnie jeszcze przed wyjściem na szlak wiedziałem, że to będzie pierwszy ale na pewno nie ostatni 'spacer' granią Czerwonych Wierchów.

Poranek zdawał się być zachęcający, jeśli chodzi o pogodę. Ale - jak to zwłaszcza w górach - aura jest wysoce nieprzewidywalna. Tego dnia - na moje szczęście - jednak nie na tyle, by całkowicie pokrzyżować mi plany... Przejść szlakiem to jedno i może się udać nawet w dość niesprzyjających warunkach. Najważniejsze jest to, żeby w odpowiednim momencie, gdy jesteśmy w miejscach 'widokowych' dało się jak najwięcej zobaczyć a nie być skazanym na wszechogarniającą mleczną mgłę, przez którą nic nie jest w stanie się przebić...

Z nadzieją, że nie będzie najgorzej, ruszyłem na szlak.



Już na początku, podczas przystanku przy schronisku na Hali Kondratowej, niebo chmurzyło się złowrogo. Tylko na kilka sekund przebłyskiwało słońce, żeby po chwili schować się za szczelną warstwą chmur. Kiedyś schodząc z Kopy ku Hali Kondratowej myślałem sobie, że nie chciałbym tędy iść w przeciwnym kierunku. Okazało się, że podejście na Kopę z Kondratowej wcale nie jest takie wyczerpujące i straszne, jak mi się wydawało...



Niepokoiły mnie jedynie obawy o pogodę, która zawsze jest sporą niewiadomą. 
Mimo wszystko z nadzieją ruszyłem przed siebie. 





Dość szybko dotarłem do Przełęczy pod Kopą. Na podejściu i na samej przełęczy dość mocno wiało i tylko świadomość, że mam w plecaku kurtkę przeciwwiatrową nie powstrzymała mnie przed dalszą marszrutą.




Podchodząc na pierwszy z Czerwonych Wierchów zauważyłem na szczycie dwie sylwetki. Wkrótce się poznaliśmy. Bracia C. - Marcin i Paweł też w tym dniu planowali tę samą trasę, co ja. W przeciwieństwie jednak do mnie, oni tu już kiedyś byli... Zapytałem, czy nie mają nic przeciwko, żebym do nich dołączył. Przystali bez wahania. Dzięki temu dalszy ciąg szlaku przebyliśmy razem - prawie do końca... 

Kopa Kondracka (2005 m n.p.m.)

Z Kopy nieco męczącą kamienną ścieżką, zakosami po niedługim marszu dotarliśmy na Małołączniak. 


Dość przejrzysta (mimo chmur) 
panorama Tatr Zachodnich...

i Słowackich.


Małołączniak (2096 m n.p.m.)

na półmetku...


Z każdego z Czerwonych Wierchów inaczej widać Giewont. Dla mnie to było pierwsze takie doświadczenie: zobaczyć Rycerza w różnych odsłonach.


Na Krzesanicę, najwyższy szczyt z Czerwonych Wierchów, udajemy się początkowo szeroką ścieżką, następnie przez Litworową Przełęcz i dalej solidnymi kamiennymi płytami w kierunku szczytu. Blisko szlaku urwiska i przepaście. Ale trzymając się szlaku możemy uznać drogę za bezpieczną. Ważne, żeby robiąc zdjęcia nie odchodzić od szlaku i zawsze bacznie się wokół rozglądać... 
Im bliżej szczytu przybywają z każdej strony charakterystyczne skalne chłopki...


Na samym szczycie jest ich już tyle, że sprawiają wrażenie jakby osobliwego cmentarzyska...


Paweł i Marcin kontemplują to miejsce...

"Kopczyki" rzeczywiście nadają Krzesanicy 
osobliwy charakter...


Krzesanica (2122 m n.p.m.)





"Szwendaczek" Pawła przegrywa dziś 
walkę z wiatrem...



Paweł i Marcin dyskutują w pobliżu 
stromej pionowej ściany Krzesanicy...


nieliczne tego dnia przebłyski słońca...

Kopa, Małołączniak i Krzesanica za nami...
tutaj też kiedyś była granica...


zimą, gdy ślisko i nie widać szlaku 
może być niebezpiecznie...




Schodzimy z Krzesanicy do Mułowej Przełęczy - po prawej cały czas przepaść, więc trzymamy się szlaku. Z przełęczy już krótkie podejście na Ciemniak z uskokami skalnymi i dużą ilością różnej wielkości kamieni. Oglądamy się za siebie na szczególnie z tego miejsca wyrazisty rysunek przepaścistej ściany Krzesanicy, na której jeszcze tak niedawno byliśmy...

przepaścista ściana Krzesanicy...
Ciemniak (2096 m n.p.m.)

ściana "krzesana"

Tatry Zachodnie i Wysokie w chmurach...











flora tatrzańska wśród kamieni w pobliżu szlaku...



wierzchołek Giewontu po lewej...

i po prawej...

"odkryty" wierzchołek Giewontu...

i jeszcze jedno spojrzenie 
na przepaść pod Krzesanicą...

Chuda Przełączka (1850)

Tutaj zatrzymaliśmy się po przejściu grani Czerwonych Wierchów na odpoczynek i żeby się pożywić przed zejściem: ja do Doliny Kościeliskiej i Kir, Paweł i Marcin - do hali Ornak. Wcześniej wymieniliśmy dane kontaktowe. Mamy nadzieję spotkać się na szlaku w sezonie w przyszłym roku... 

Na Czerwone Wierchy z pewnością będę chciał wrócić w bardziej sprzyjającej aurze - może więcej słońca i mniej wiatru :-)