OSTATNIO CZYTANE

NIEZAPOMNIANA LEKCJA

poniedziałek, 27 lipca 2015

"Kolana mi dziękują, kręgosłup kocha a mięśnie wielbią."

Czarny Staw Gąsienicowy z przełęczy Karb

"Śmiałem się kiedyś z tych wszystkich kijkowych gadżeciarzy - dopóki nic mi nie dolegało. Jak się odezwały kolana i kręgosłup, to podkuliłem ogon i też kupiłem i żałowałem, że nie zrobiłem tego wcześniej."

Zacytowane w tytule i pod zdjęciem wypowiedzi internautów skłoniły mnie do zabrania w góry kijków. Po raz pierwszy. Ponieważ podczas moich poprzednich wizyt w górach miałem już swoje nieciekawe doświadczenia kondycyjne, postanowiłem sobie jakoś pomóc, zrobić coś dla siebie...


Kijki kupiłem w wieczór przed wyjazdem, 'rzutem na taśmę'. Miałem trochę mieszane uczucia. Nigdy dotąd nie trzymałem kijków w ręce. I oto nagle pakuję je na wyprawę w góry. Bez żadnego przygotowania, treningu, podstawowego obycia. Co z tego wyniknie?


Z lektury internetowej zapamiętałem wskazówki dotyczące tego, jakie powinny być kijki. Miałem nadzieję, że się sprawdzą. Kupując je hipermarkecie właściwie nie miałem wielkiego wyboru. 


"Chrzest' sprzętu miał się odbyć na szlaku Na Czarny Staw Gąsienicowy


Po ustawieniu odpowiedniej długości (polecam kijki teleskopowe) i dopasowaniu opasek na przeguby ruszyliśmy - z początku nie bardzo wiedząc, 'z czym to się je'? 
Ukształtowanie szlaku i przyzwyczajenie do nowych 'towarzyszy' sprawiło, że z chwili na chwilę coraz bardziej się z nimi oswajaliśmy.

Przekonywałem się o przydatności kijków jako elementu odciążającego mięśnie i stawy oraz stabilizującego w momentach zachwiania, których przecież nie brakuje zarówno przy wejściu jak i zejściu.

To prawda, że zdarzają się też sytuacje, w których te bardzo praktyczne 'instrumenty' najzwyczajniej przeszkadzają. Na szlakach, które tym razem odwiedziliśmy, takich momentów było niewiele. Na przyszłość będę musiał jednak pomyśleć o praktycznym sposobie na ich przytwierdzenie do plecaka (w szczególnych okolicznościach dobrze jest korzystać bez skrępowania ze wszystkich dostępnych naturalnych kończyn i punktów oparcia).

Korzystanie z kijków - tak jak z każdego sprzętu - jest związane również z możliwością bardzo poważnych kontuzji. Trzeba korzystać z nich z wyobraźnią pamiętając o zagrożeniach, które stwarzają: najbardziej nieraz wymyślne ukształtowanie terenu i rozmaite niespodzianki na szlaku. Oczywiście nie sposób uniknąć wypadków - z kijkami czy bez - ale nie można ignorować niewątpliwych zalet wynikających z używania tychże. 

Nie twierdzę, że kijki są niezbędne w ekwipunku górskiego turysty, tak jak buty czy odzież przeciwdeszczowa. Każdy musi sam zdecydować czy je zabrać czy nie. Kijki mają swoje niewątpliwe zalety i sam się o tym przekonałem. Dlatego zachęcam do ich używania a przynajmniej do wypróbowania ich przydatności.




GUBAŁÓWKA NA DO WIDZENIA


Po powrocie do pokoju troszkę się odświeżyliśmy, zjedliśmy po jogurcie, żeby mieć coś na żołądku zanim zjemy naszą GOOD BYE SUPPER w karcmie "PO ZBÓJU" i co rychlej udaliśmy się do centrum Zakopanego.

Po przyjeździe do centrum (nogi domagały się podwiezienia) nasze pierwsze kroki skierowaliśmy do cmentarza Na Pęksowym Brzyzku. To wyjątkowe miejsce w Zakopanem. Można tam spotkać mogiły kilku znamienitych Polaków zasłużonych m. in. dla kultury polskiej. To było drugie zadanie pani Ewy. A więc zobaczcie na zdjęciach kogo 'odwiedziliśmy'.



Ostatni cel na dzisiaj to Gubałówka. Chociaż prowadzi na nią szlak pieszy to chyba najczęściej turyści korzystają z możliwości wjazdu koleją linową. My uczyniliśmy to samo. W tym miejscu warto nadmienić, że zamierzaliśmy to zrobić w przeddzień w ramach "deseru" po udanym wejściu na Nosala i Sarnią Skałę. Niestety plany pokrzyżowała pogoda. Nie mieliśmy zamiaru powtarzać wjazdu z września ubiegłego roku.

Mieliśmy więc swoje podsumowanie naszej wizyty w Zakopanem. Przed nami rozpościerała się imponująca panorama stolicy Tatr z Giewontem w tle.






Nasze brzuszki powoli zaczęły się domagać, żeby je napełnić. 
Wsiedliśmy więc do kolejki i zjechaliśmy.

Do karczmy "Po Zbóju" poszliśmy zamówić pożegnalną sutą kolację-obiad. Przyszło nam to tym łatwiej, że dzięki poprzednim wizytom dostaliśmy kupon rabatowy 20% i postanowiliśmy to wykorzystać... Miejsce ma swój zakopiański i góralski klimat. Jedzenie wyśmienite i obsługa zacna. A do tego często przygrywa na żywo góralski kwartet.

A tak wyglądało nasze zamówienie tuż przed konsumpcją. Mniammm...


Grillowane cycki w bocku z piecorkami

Jeśli będziecie w Zakopanem warto skorzystać z dobroci tego miejsca...

Z przyjemnością wróciliśmy do pokoju. Opustoszałe ulice, temperatura spacerowa. W drodze do Nosala wymieniliśmy jeszcze gorące wspomnienia i rozmawialiśmy o ewentualnych planach górskich na przyszłość. 

Na pewno bardzo chcemy tu wrócić. Kiedy? Czas pokaże...




niedziela, 26 lipca 2015

WĄWÓZ KRAKÓW i SMOCZA JAMA



Do upragnionego wąwozu zbliżaliśmy się z każdym krokiem. A kiedy wreszcie stanęliśmy u jego wejścia oczarował nas widok tego miejsca i zanim weszliśmy przez 'bramę' wiedzieliśmy już, że koniecznie trzeba będzie tu jeszcze kiedyś wrócić. Utwierdzaliśmy się w tym przekonaniu z każdą chwilą...

Popatrzcie...

Trochę nam było żal, że czas się nam tak szybko 'kurczył'. Koniecznie musimy tu jeszcze kiedyś wrócić...

Wąwóz też zbyt szybko się skończył. Chociaż właściwie ciągnął się dalej...



Ale szlak kończył się właśnie tutaj. A właściwie rozpoczynał się nowy.

Przed nami drabina i łańcuchy do Smoczej Jamy.



Nie wiedząc jeszcze co tak naprawdę czeka nas u góry rozpoczęliśmy wspinaczkę.


Zatrzymałem się na chwilę, w jednej ręce trzymając łańcuch a w drugiej aparat. Tak wyglądały z góry łańcuchy, bez których byśmy za nic nie weszli...


U wejścia do jaskini mieliśmy dylemat wobec dwóch opcjonalnych dróg. Obie były zaopatrzone w łańcuchy. Jedna prowadziła wewnątrz jaskini. 


Po krótkim zastanowieniu, z powodu braku odpowiednich do tych warunków lampek górniczych, wybraliśmy wejście po zewnętrznej ścianie, kurczowo trzymając się łańcuchów. Miałem świadomość, że nie mogę sobie pozwolić nawet na krótki moment, w którym nie czułbym chłodu metalowej uwięzi...

Po dotarciu na górę odetchnęliśmy z ulgą u wylotu jaskini...


tędy wyjdziemy następnym razem...

Dla niektórych drabina oznaczała bezwzględny koniec szlaku i powrót do Doliny Pisanej. My byliśmy autentycznie szczęśliwi, że udało nam się dotrzeć szczęśliwie aż tutaj i że nie musimy wracać na łańcuchy i drabinę...

Z ulgą schodziliśmy pewni, że kulminację emocji w tym dniu mamy już za sobą.

Na skraju Polany Pisanej przystanęliśmy, żeby się nacieszyć widokami i złożyć telefoniczną relację z naszych dokonań pani Ewie.



Naprawdę poczuliśmy się znakomicie słysząc radość pani Ewy, która wystawiła nam 6+ i wyznaczyła kolejny cel: Czerwone Wierchy. A jakże. Czemu nie?


Polana Pisana


DZIĘKUJĘ CI, SYNU

Z poczuciem spełnienia, szczęśliwi, że tak wiele cudów stworzenia mogliśmy zobaczyć na żywo i dotknąć, pooddychać górskim ożywczym i odmładzającym powietrzem, wróciliśmy do naszego pokoju nr 3 Pod Nosalem

Ale dzień się jeszcze nie skończył...


DOLINA KOŚCIELISKA

na trasie do Wąwozu Kraków...

W przeddzień wyjazdu pogoda znowu nas nie hołubiła. 

Przy sprzyjającej aurze chcieliśmy pojechać do Palenicy Białczańskiej, żeby stamtąd pójść do Doliny Pięciu Stawów i dalej przez Szpiglasową Przełęcz na Szpiglasowy Wierch. Wstałem dość wcześnie i już prawie zacząłem przygotowywać kanapki na drogę gdy ze zgrozą stwierdziłem, że LEJE! Właśnie. Nagle zaczęło LAĆ! Ambitny plan A runął. A planu B nie mieliśmy. Wróciliśmy do łóżek. 

Obudziliśmy się około dziewiątej. Nie lało. Ale zachmurzenie totalne i przelotnie kropiło. Robimy śniadanie a potem zobaczymy.

Po posiłku rzut oka na mapę i decyzja: idziemy do Doliny Kościeliskiej i do Wąwozu Kraków. To było właściwie "zadanie" na przyszły rok od mojej polonistki, pani Ewy, która 'kibicuje' wszystkim naszym wyprawom w góry. 

Do Doliny Kościeliskiej postanowiliśmy dojść pieszo. Spory kawałek drogi. Cały czas kropiło bardziej lub mniej. Ale kiedy stanęliśmy przy znaku informującym, że do doliny jest raptem 45 minut, rozpadało się na dobre... 


Już chcieliśmy się wycofać... Jednak żal nam się zrobiło drogi, którą mieliśmy za sobą więc zabezpieczyliśmy się przed zmoknięciem i ruszyliśmy w drogę... Z każdym krokiem robiło się jednak coraz cieplej i czuliśmy wilgoć od spodu z powodu okryć przeciwdeszczowych... Na szczęście w pewnym momencie deszcz zelżał a gdy dotarliśmy do doliny, przestał w ogóle padać... 

Chociaż do naszego głównego celu, Wąwozu Kraków była jeszcze jakaś godzinka marszu, uwierzyliśmy, że uda nam się go dzisiaj osiągnąć i tym samym 'zaliczyć' zadanie u pani Ewy. Wyobrażaliśmy sobie, jak się ucieszy kiedy zadzwonimy z 'meldunkiem'.

Na mokrej trasie Doliny Kościeliskiej tłumy turystów, którzy - tak jak my - nie chcieli dać za wygraną i  - nie bacząc na nieprzewidywalną pogodę - postanowili 'wydrzeć' ile się da z górskich widoków...



Niebo coraz bardziej się rozjaśniało, aż w końcu wyjrzało słońce i chwilami grzało tak mocno, że musiałem założyć bluzę z długimi rękawami, żeby zasłonić moje poparzone przedramiona...



Tego dnia po raz kolejny przekonaliśmy się, że w góry w górach są równie piękne bez względu na to czy podziwiamy je patrząc z dołu czy upajając się zapierającymi dech panoramami z tatrzańskich szczytów...

Naprawdę było na co popatrzeć...







Powoli czuliśmy bliskość Wąwozu Kraków, chociaż nie spodziewaliśmy się jakie emocje wkrótce przeżyjemy... 

sobota, 25 lipca 2015

SARNIA SKAŁA


Jeszcze będąc nad morzem, w domu, myślałem o miejscach, które chciałbym odwiedzić podczas pobytu w górach. Do nich należał drugi ze szczytów reglowych. Po Nosalu przyszedł czas na Sarnią Skałę. 

Wybraliśmy szlak Doliną Białego.



Tak samo jak poprzedni mokry, śliski i błotnisty. Ale uznaliśmy to za standard tego dnia i uparcie podążaliśmy naprzód radzi pomagając sobie kijkami. 



Podejście na sam szczyt wymagało koncentracji i ostrożności na każdym kroku.
Ale na górze znów można było się napawać widokami. Chmury na szczęście były tylko w wyższych partiach.





Giewont z tego miejsca wydawał się być niemal na wyciągnięcie ręki. Ale w górach łatwo ulec pozorom. W górach na ogół wszędzie jest daleko. No, może za wyjątkiem Nosala... 

Tu, na Sarniej też trzeba było uważać i nie stawać zbyt blisko krawędzi. Dlatego ze zgrozą obserwowaliśmy kilkunastoletniego chłopca, który za nic miał nawoływania ojca do zejścia niżej. Trzeba też dodać, że chwilami naprawdę mocno zawiewało i wystarczył moment nieuwagi...

Możecie mi wierzyć, że w tym miejscu byłem bezpieczny...

I tak zamknął się nam drugi dzień na szlaku. Teraz tylko zejść. Pierwsze metry, podobnie jak przy podejściu, nie należały do łatwych. Ale znowu pomocne okazały się kijki...

piątek, 24 lipca 2015

NOSAL NA MOKRO...

Tam byliśmy...

W domu Pod Nosalem byłem po raz pierwszy przed rokiem. Na Nosalu jeszcze nigdy.

Po deszczowym i pochmurnym poniedziałku nie zamierzaliśmy przesiedzieć kolejnego dnia w pokoju, tym bardziej, że aura z każdą chwilą zdawała się poprawiać...

Z nadzieją na choćby odrobinę widoczności, przynajmniej w niższych partiach gór, wyruszyliśmy na - jak się okazało - dość mokre po niedawnych opadach - szlaki. Wilgoć i błoto pod nogami miały być nieodłącznym elementem naszej marszruty. A jak się przydały kijki...  Bardziej pewnie stąpałem na śliskim podłożu i często czułem jak okazywały się pomocne...



To było najszybsze i najkrótsze chyba podejście na szczyt. 
Mimo chmur widoki były zachwycające i czuliśmy respekt przed przepaścią, o której wiedzieliśmy, że jest tuż, tuż... Pionowa ściana - nie warto się zbliżać do krawędzi... Rozsądek wobec żywiołów i majestatu gór jest wartością absolutnie bezcenną... Nikt nie powinien "gwiazdorzyć", żeby na przykład zapragnąć jakiejś "odlotowej" foty... Otóż to właśnie - zbyt łatwo można "odlecieć" - zbyt daleko lub może raczej zbyt nisko i zdecydowanie definitywnie... 

Pamiętając o rozsądku robiłem zdjęcia i robiliśmy je sobie z krajobrazem w tle...


w oddali Kościelec, który po chwili spowiły chmury...


Po zejściu mogliśmy się przyjrzeć szczytowi i poszczególnym występom skalnym Nosala, na których dopiero co byliśmy...



A tam za parę minut będziemy chcieli wejść...



Tak to wygląda z bliska...



Koniec wycieczki... 


i rzut oka na zachodnie ściany Nosala.